Czyżby powtórka z Mikołajkowej „szpitalnej rozrywki” sprzed roku? Mam nadzieję, że nie…

Hmmm, ostatnio sprawy u nas mają się raczej średnio.

Z powodu COVIDa na 10 dni zamykają mi żłobek. To już drugi raz w przeciągu kilku tygodni. Podobno któreś z dzieciaków, albo pracowników miało pozytywny wynik i… zarządzili szlaban dla wszystkich.

Mama, również z powodu pandemii, nie chodzi do pracy, więc praktycznie od rana do wieczora siedzimy obie razem w domu. Wierzcie mi, po kilku takich wspólnych tygodniach staje się to troszkę męczące dla każdego z nas. Tak, tacie, mimo, że on chodzi do pracy, również się udziela na tyle, że zaczyna parzyć sobie wieczorami melisę.

Na domiar złego dostaję jakiejś infekcji moczowej. Mama coś podejrzewa jak zdarza mi się często lekko popuszczać w gacie (jestem obecnie na etapie odpieluchowywania, więc możecie sobie wyobrazić jakie jest to frustrujące dla rodziców).

Zanosi więc próbkę moich siuśków do przychodni do badania. Znajdują mi jakąś bakterie – i cyk – dostaję antybiotyk na następne trzy dni.

Niestety wraz z antybiotykiem dostaje również gorączki, co oznacza, że: marudzę za dnia, marudzę przy jedzeniu, nie śpię w nocy, a przy tym nie śpią i rodzice. Tato zwiększa dzienna dawkę picia melisy. Ogólnie jest słabo.

Po dwudniowej (i dwunocnej) walce ze zbiciem temperatury, która momentami zbliża się do 40C rodzice w sobotę rano dzwonią na 111. Normalnie (właśnie tak, jak rok temu tuż po Mikołajkach) pewnie byśmy pojechali od razu na ostry dyżur (A&E), ale w dobie pandemii radzą najpierw konsultację telefoniczną.

Ostatecznie jednak, po dwóch rozmowach telefonicznych, o 14:20 lądujemy na ostrym dyżurze.

Jest sobota popołudnie…najgorszy czas na wizytę na A&E – ostatnio czekaliśmy prawie pięć godzin, żeby ktoś nas obejrzał i kolejne dwie żeby przyszedł lekarz, masakra jakaś!

Tym razem jednak, z racji obostrzeń COVIDowych na izbie przyjęć jest… puściutko! Serio! Na oddziale dziecięcym jesteśmy tylko my! Ale jaja!

Niestety, również z powodu tych obostrzeń tato nie może z nami wejść (tylko jeden rodzic). Zostaje zatem na zewnątrz, patrząc przez szybę konsultuje się z mamą przez telefon.

Robią mi kolejne badanie moczu i…okazuje się, że bakteria jak była tak jest! Ewidentnie antybiotyk, który biorę nie działa.  Prawdopodobnie, powstała gorączka jest efektem walki mojego organizmu (i jego słabiutkiego układu immunologicznego) z ta właśnie bakteria.

Sprawdzają mi również saturację, wiecie taki „klips” na paluszek – jest poniżej „90ki”, a to nie rokuje zbyt dobrze (rok temu, właśnie z tego powodu – była zbyt niska, zatrzymali nas w szpitalu na kilka dni). Przenoszą nas na obserwację. Podają Nurofen na zbicie gorączki. Czekamy na lekarza… napięcie wzrasta.

Wraz ze wzrostem napięcia, wzrasta mi również saturacja do ponad 90, więc jest pewien powiew optymizmu. 

Lekarz potwierdza, że dalej mam infekcje i sugeruje nowy, inny antybiotyk, tym razem na 7 dni…już się boje o moje jelitka, ale mus to mus. Mówi również, że chwilę jeszcze nas/mnie poobserwują, żeby temperatura spadla, a saturacja się ustabilizowała i jest (spora) szansa na to, że wypuszczą nas do domu.

Czekamy jakiś czas na dostarczenie lekarstwa. Temperatura spada. Saturacja „w normie”. Lekarz daje „zielone światło”. Mama dzwoni do taty (który w międzyczasie pojechał do domu, poodkurzał i właśnie wybierał się do kościoła), ze wypuszczają nas do domu i może po nas przyjechać. Jest godzina 16:40, kiedy wsiadamy do auta.

Kto by pomyślał, że w dwie godziny „załatwimy” całą sprawę (jak wspominałam, ostatnio na A&E na samo przyjęcie czekaliśmy niemal pięć godzin).

Tym samym udaje nam się wspólnie dotrzeć na 17tą do kościoła na sobotnią-niedzielną mszę.

Jak widzicie, mi Mikołaj przyniósł antybiotyk, a Wy co dostaliście? Byliście grzeczni?

Trzymajcie się zdrowo!

Z mikołajkowymi pozdrowieniami – Wasza Laurka w Chmurkach !

Social Media